I po raz kolejny pech dosięgnął i mnie. jechałem sobie z rana do pracy, wleciałem na ulicę Cietrzewia (równoległa do Popularnej)... Przyspieszenie, już 2x na liczniku, mokro... Za chwilę równorzędne skrzyżowanie, z prawej nic, ale z lewej! Ostre hamowanie, bo (zasada ograniczonego zaufania!) nie wiadomo czy ten samozłom z lewej zahamuje i... Tak ścisnąłem lewą klamkę (hydraulik-przód), że zablokowałem przednie koło no i na mokrym poślizg... I to w chwili, kiedy już stawałem. Upadek bolesny, na lewy bok i... lewa NOGA. ta sama co to miała już spotkania III stopnia z ortopedauami. Dopiero po dłuższej chwili z wielkim bólem udało mi się wyciągnąć spod roweru. Stan nogi wtedy bardzo kiepski, nie chciała współpracować podczas jazdy dalszej do firmy, w wpinanie się i wypinanie jej (bo ja na niej się zatrzymuję) to była tragedia.
Wieczorkiem podleciałem na Lindleya (postraszyć lekarzy, hahaha

), na szczęście nic się nie wykluło nowego, więc z krótkim opisem co i jak mogłem wrócić do domu. Noga już teraz wieczorem czuje się lepiej, chętniej pracuje i w ogóle... Ale rano - masakra.
Uważajcie na mokrym, zwłaszcza ze zbyt dobrym hamulcem.
BTW: wolę nie wiedzieć co bym miał na pionowym i o ile nowych części kości bym się wzbogacił... ;>
P.S. Mój sigmo-szajs zmierzył mi dzisiaj super prędkość - chyba podczas tego wypadku: 99.80 km/h
