Moja relacyjka.
Na starcie pojawiliśmy się około 7:10. Sam start mieliśmy mieć o 7:45, ale koło 7:30 podeszliśmy do startu i okazało się, że właśnie rusza nasza grupa, więc wystartowaliśmy. Nie powiem, wyjechanie było super. Doskoczyłem do szoszonków i trzymałem się blisko jakiegoś z nich, zapewniając sobie mały komforcik psychiczny, że w sumie się da. Prędkość rzędu 33-35km/h, na manetce '7' i lecimy. No i tak lecieliśmy kilka kilometrów, za plecami w lusterku widoczny Pająk i Franc. Po kilku minutach Pająk zmienił nagle geometrię skrzydeł i odpalił dopalacze co poskutkowało tym, że po chwili zobaczyłem go z przodu. Potem była górka... na górce starymi sposobami z Pomorza zwolniłem, zredukowałem się aby nie zabijać kolan... A szoszony w tym czasie pojechały przodem, obok pojawił się Franc i... po chwili poleciał do przodu no i zostałem Sam. Ale spoko, prędkość średnia powyżej 2x km/h, więc można jechać. No cóz,z ostałem sam,a le ciągnę dalej. Koło 1x kilometra delikatne sprawdzanie czy to się uda przy tej prędkości i tym czasie, wydaje mi się, że da się na pewno i jeszcze zostanie czasu do 20:00 z półtorej godziny, więc tłukę kilometry dalej i po jakimś czasie na zjeździe doganiam Franca, z którym ciągniemy kilka chwil, a potem odlatuje do przodu i po kilku minutach znowu jedziemy dalej aż do Bufetu. Wg licznika 38 kilometr chyba albo jakoś tak. Dla mnie - i za wcześnie i w ogóle po co, a w ogóle to powinien być wcześniej, no ale... Siadamy do stołu, jajeczniczka (MNIAM!!!), piciu.
KIlkanaście minut potem ruszamy z Bufetu, a tam przed nami Pająk

Biedny stoi po naprawie dętki, zatrzymujemy się obok i czekamy na niego, a po chwili ruszamy już w trójkę. Pająk standardowo po kilku kilometrach jazdy zmienia geometrię i odpala... Tu warto wspomnieć, że dętki to był standard na pierwszych kilometrach, co chwila ktoś coś takiego łapał i chyba dopiero po 50 kilometrze przestałem widzieć ludków dłubiących coś przy oponach. I zaczyan być nieco dziwnie. Ja mu w dechę, a na '6' mam raptem 23 km/h. (standardowo 27). Co jest grane? Że ATP wypalone już dawno to jasne, brak pałera, ale nie powinienem tak szybko tracić na mocy, więc o co chodzi? Zastanawiam się nad tym, na szczęście jest Bufet (68km). W chwili kiedy wjeżdżam wyjeżdża z niego Franc i Pająk, więc zatrzymujemy sie, chwila gadki... No oni chcą jechać więc ich już prawie żegnam, ale przypominam sobie o... BANANIE. O dzięki Ci Franc, że ich miałeś dużo i mnie poczęstowałeś, bo to chyba było to! czego mi brakowało. Siadam na Bufecie, szybko wpieprzam dwa kubeczki mleczka, do tego banan... Obok jakiś Starszy Pan co wyjechał o 7:25, więc pocieszam się, że nie idzie mi źle i w sumie jest fajnie. (akurat ;>) Gadamy chwilkę, po czym zwijam się, jeszcze przy rowerze czekolada w zęby i naprzód. Kilometr dalej planowy postój w krzaczkach. ;P No i dalej jedzie mi się już jako tako, przyspieszam i zastanawiam się co jest grane. Wygląda na to, że to BANAN. (potas). Tylko, skoro ja potrzebuję bananów, a Franc uciekł i ja ich nie mam to... Cienko.
9x kilometr - liczę i się doliczyć nie mogę. Bo na start wyjechałem mając około 3 kilometrów na liczniku jakie zrobiliśmy z wioski. A jest godzina X. Przy tej prędkości średniej powinienem zrobić pozostałe 1xy kilometrów w czasie takim a siakim, ale ile właściwie jest do mety? Czy meta jest na moich licznikowych 228 kilometrach (na pewno nie), czy na 235? Bo jak ktoś źle oszacował i wyjdzie na 24x to... Mogę albo zmieniać sam skrzydełka na cieniutkie, albo teleport, albo... Sam nie wiem co. Wygląda na to, że potrzebuję potasu, tylko skąd go zdobyć? Sklep z bananami... Tylko gdzie? Ano jest! Małe Swornegacie! Staję z rowerkiem pod ścianą, drzwi zamknięte i... otwarte. Uff. Kupuję coś do picia, banany są

Biorę kilka i wypadam. Od razu się pożywiam, a za moimi plecami jakiś inny starszy pan zastanawia się co to za rower i co to za rowery dzisiaj jadą... Ach, co za kiepska reklama dla Kaszebe Rudny, że ludzie z wiosek nie wiedzą co jest grane :] No i mi się nie chce i nie mam czasu na odpowiadanie co to za rower, czy oryginał! Jadę dalej. Dobrze, że mam baniak z wodą, to nie muszę się zatrzymywać na picie i staram się po prostu sięgać po rurę z wodą/herbatką co te kilka kilometrów, aby się nie zasuszyć. ale i tak rozmiar 1 litr to za mało.
Gdzieś w okolicach 100 kilometra gdzie zatrzymałem się przy lasku mija mnie Starszy Pan. Poleeciał, więc pewnie jestem ostatni, bo już nikt mnie nie mija, trudno.
110 kilometr. Tu gdzieś powinien być obiad, ale go nie ma. Wyjmuję komórke, a tu dzwoni ktoś i weź mu tłumacz, że nie gadam teraz. Do Franca się nie dodzwaniam bo nie odbiera, więc jedze dalej. Ale oni to na pewno już 150 kilometr... Zaraz miną metę i będą czekali na Storma

115 kilometr koniec Charzykowa, przerwa na telefon i picie. Telefon odbiera na szczęście Franc, informuje mnie gdzie ten obiad. (wiedziałem aby do Niego dzwonić bo ma słuchawkę w uchu

)
118 kilometr - hotel na skarpie. Ufff, jakw olno podjeżdżam, opieram rowerek o balustradkę i po chwili dostaję żurek. Co prawda ten żurek to taki rosołowaty, ale przynajmniej ciepły. 2 porcje i 10 minut odpoczynku powodują, że jakoś się zbieram do odjazdu, a w sumie dobrze, bo to już 14:00. Czyli do końca zostało 6 godzin... I ile kilometrów? Stówa? No właśnie, czy ja się wyrobię czasowo przed zamknięciem mety? A jak mi zamkną to co będzie? Zostanę na jakimś dwusetnym kilometrze?
Nie pamiętam gdzie, ale był taki moment. Lecę sobie "swoje", zakręt w lewo, zdjazd, a tam na dole coś stoi, jakaś furgonetka, facet w czerwonym kubraku. O co chodzi, coś się stało komuś czy co? Chwila, coś napisane na drodze, oglądam się... HAMUJ... Ale dlaczego? Zakręt ciasny? No pewnie tak, przyhamowuję z prawie 40 do 25, na dole gość okazuje sie być ratownikiem i ostrzega mnie przed piaskiem. Faktycznie. Jest trochę, ale jakoś przeleciałem, ale co przyhamowałem - stracone. No nic, nadrabiam, ale pewnie gdyby nie ten napis, to nie wiem czy bym nie wylądował na skraju.
>145 kilometra. Stoją na stacji, OSP Bufet. Podjechałem, dzień dobry, ciasto, sa banany

Schodzę z roweru, odstawima go, i rozsiadam się na plastikowym fotelu... Chwila na ciasteczko, picie... Chwila rozmowy ze Strażakami od których dowiaduję się, że by tu Starszy Pan i mówił, że był jeszcze jeden, ale... "zrezygnował". Oż ty w mordę...!!! JA?! Zrezygnowałem?! No co za... Nie spyta się, widzi z komórką to myśli, że rezygnuję?! Co za... Jadę dalej. Banany są, to się przydadzą. No i liczę kilometry i godziny dalej. Coraz mniej godzin i kilometrów, ale średnia jakby spadała. na szczęście pojawiają się odcinki prostych, na których SLR da się rozbujać do 31 km/h, więc nie jest źle, nogi jeszcze pracują i ciągną, oby dojechać... Gdzieś chyba po tych okolicach napotykam zjazd z trasy Mini i kończy się OKROPNY asfalt nadający się tylko dla czołgów... Rower na tym nie chce zjeżdżać na prostej ledwo trzym 2x km/h. Okropność. A mi została jeszcze prawie stówa. No 80. Albo 70.
165 km - przerwa własna na banana, czekoladę i picie, napełnienie baniaka.
180 km - robi mi się ciepło, nie wiem czy dojadę... Pacnąłem na trawie, siedzę... Banan wchłonięty w tempie błyskawicznym, do worka dolane picie.
Połczno - Bufet - nikogo. Zamknięte, zwinięte, więc zostałem sam na trasie. Niemiło mi się robi i od nowa kalkuluję kilometru. Albo meta jest na 233 kilometrze i się zmieszczę na minuty, albo na 240 i wtedy macham rączką. Albo na 228 i wtedy jest oki...
196 kilometr... Banan, picie, czekolada. Chwila siedzenia na trawie i zanim ostygnę, gaz do dechy. I oczywiście kalkulacja, bo to ostatnie 2 godziny...
210 kilometr. Po prostu muszę, więc zatrzymuję się na jakimś zakręcie, wchłaniam ostatniego banana, picie, czekoladka. Naprzód.
Gdzieś koło Stężycy widzę oznaczenia kolejnego Bufetu, pewnie go nie ma, ale... jest! I na Bufecie stoi Starszy Pan na swojej zielomej kolarce ;>>> Jasne, zrezygnował ;>>> Ja mu dam. Przelatuję obok z 33 km/h i po chwili widzi moje plecy.
"Kościerzyna 5". Jestem! Ale jak mi padnie jakaś dętka, albo co, to pieszo do 20 się nie wyrobię. A jest 19:20. Po kilku minutach mijam miejsce noclegu, Kościerzynę Wybudowania, wspinam się do Kościerzyny. Czyżbym dojechał? No prawie. Gonię do tej mety kolo Urzędu Miasta pewnie, ale spotykam Franca i... Zagadał mnie i przelciałem obok METY

Ale jaja. Zawracam na pustawej ulicy pospiesznie, i po chwili słyszę PISK. Dojechałem!!! Nie wierzę w to jeszcze

Daję po garach, jadę na Rynek Starego Miasta. Odbieram MEDAL... Zabierają mi chipa z widelca, chwila odsapnięcia... No i z powrotem... Przy mecie widzę Starszego Pana vel "zrezygnował". ;>>> Ja mu dam... Pomachaliśmy sobie i lecę do noclegowiska. Kościerzyna Wybudowania, i za moment droga dojazdowa, a tu z przeciwka jedzie już samozłomem Pająk.
Okazało się, że nie byli aż tacy szybsi. ja po drodze koło 18 sądziłem, że oni to już właśnie piją szampana... A oni dojechali koło 19 z minutami (potwierdzicie?).
Po kilku minutach dojeżdżam do "U Marylki" gdzie nocowlaiśmy. Schodzę z roweru, odstawia go na bok i... WOW. Czuję kolana. Nogi? Obecne, ale tak napi...ają, że nie da się opisać. Kolana to wiadomo, staw skokowy na lewej nodze udaje, że jeszcze jest, ścięgno Achillesa na prawej nodze przeciążone i naciągnięte boli. A ja sam czuję się jakbym był, ale mnie nie było. Tętno? Nie wiem, ale po drodze spadało ze 150-160 do 130, chwilami do 125, a potem rosło po setce do 145, więc dałem chyba mocno po garach, jak na pierwszą "setkę" (;>) w tym roku.
Najlepsze:
- przelatywać 40 km/h SLRem po wyrwach, z niesamowitym szczęściem zaliczyć tylko jedną wyrwę a pozostałe minąć...
- 55.62 km/h bez pedałowania na jakimś zjeździe. Ale jak mnie wcisnęło w fotelik to... Gula pod gardłem

(notabene mój nowy rekordzik prędkości)
- widok Franca i mój na stacji Lotosu na A1 o północy. To trzeba było focić i umieszczać jako "reklamę" KR przed...

Po prostu 2 gości ZMASAKROWANYCH...
Na koniec pragnę podziękować Francowi za to, że mnie dowiózł i przywiózł z powrotem swoim Czołgiem
