Piątek 1 lipca, godzina plus minus 21.40, jadę sobie ulicą. Jest już ciemno, siąpi deszcz. Nagle czuję, że zawadzam o coś rowerem, czy może kapotą przeciwdeszczową, nie wiem... zdążam jeszcze kątem oka dostrzec, że jest to bagażnik rowerowy zamontowany na kufrze zaparkowanego na chodniku samochodu. I bęc! - ląduję "na śledzia" na jezdni, wykonawszy uprzednio widowiskowy lot ponad kierownicą. Najwidoczniej właścicielowi feralnego auta bardzo zależało na tym, bym nauczyła się fruwać... Ale nic z tego. Klapnęłam na mokrej jezdni i wbiłam się w asfalt brodą i daszkiem od kasku. Podniosłam się od razu, odprowadziłam rower do domu i pobiegłam do szpitala na ostry dyżur. Prześwietlono mi rękę, lewe kolano i głowę, a potem wypisano kwity, że mam podejrzenie złamania kości łódeczkowatej. Zapakowali mi rękę w opatrunek, na szczęście nie gips, i wypuścili na wolność.
Dziś, po miesiącu od wypadku i po USG prawego kolana, które w międzyczasie zaczęło boleć tak, że chwilami płakałam z bólu (mimo że bardziej poobijane było lewe - to prześwietlone w szpitalu), nadal nie mogę rowerować, bo boli. A samo USG wykazało chondromalację, lateralizację rzepki i powiększoną kaletkę przedrzepkową z cechami niewielkiej ilości płynu. Zastanawiam się, czy by nie zrobić USG lewego kolana, podejrzewam, że mam w nim to samo co w prawym. Boli przy nacisku w niektórych miejscach.