Dzień 8Glorenza - Cepina 60km
Dzisiaj słynna przełęcz Stelvio 2757m npm. Lekko nie będzie.
Cytat z wikipedii
"Na podjazd od strony północnej prowadzi droga o długości 24,3 kilometra przy średnim nachyleniu 7,4 procent, zawierająca 48 ponumerowanych zakrętów. Daje to rzadko spotykane na innych alpejskich drogach przewyższenie trasy wynoszące ponad 1800 metrów".
W zeszłym roku w alpach myślałem, że jestem kozak jakich mało, do dnia kiedy trafiłem na przełęcz Hochtor 2506 m npm. Nieświadom na co się porywam, cisnąłem mocnym tempem, gdzieś do połowy podjazdu. Potem było coraz ciężej, przystanki na złapanie oddechu coraz częściej. Dowlokłem się na szczyt przełęczy złamany psychicznie i zrujnowany fizycznie.
Tym razem umyślnie nocowałem u stóp podjazdu, by zrobić go z rana, bo słabo znoszę upały.
Wstaję wyjątkowo wcześnie bo o 6. Na początek zaglądam do miasteczka, przy którym nocowałem. Glorenza jest wyjątkowa. Całe miasteczko okolone jest średniowiecznymi murami. Wybrukowane drogi pomiędzy kamienicami, niesamowity, średniowieczny klimat.
W internecie wygrzebałem takie ujęcie z lotu ptaka
Szkoda marnować chłodnego poranka, kiedy czeka na mnie Stelvio. Po przejechaniu 2 km łapię kapcia. Kurde, czy to musi być właśnie dzisiaj? Wymieniam dętkę przy okazji brudząc się mocno, bo rower umorusany grubo. Przejechałem 1km i znowu kapeć w tym samym kole! Pewnie w oponie nadal siedzi szkło. Wymieniam drugą dętkę, zostaje jedna w zapasie.
Ostatnia miejscowość przed podjazdem to Prato allo Stelvio. Umyłem się w oczku wodnym, teraz czas na zakupy. Na taki podjazd lepiej mieć ze 3 litry wody, przydać się mogą również owoce, czekolada no i jeszcze coś na śniadanie.
Skręcam w drogę na przełęcz, a tu niespodzianka. Zakaz wjazdu. Droga jest zamknięta z okazji wyścigu kolarskiego. Szczęśliwie rowerowi turyści mogą jechać.
Zgodnie z planem jadę spokojnie powolutku.
Po kilku kilometrach dogania mnie pilot wyścigu. Zatrzymuję się i przepuszczam kolarzy.
Wiem, że nie dysponuję zbyt dużą mocą, ale za to wytrzymałość mam dobrą. Wmawiam sobie, że jestem nie do zajechania i mam zamiar się tego trzymać. Nie dać się złamać psychicznie to podstawa.
Duża grupa kolarzy przejechała, więc ruszam. Pozostali kolarze powolutku mnie doganiają i ledwo, ledwo wyprzedzają jeszcze przez długi czas. Niektórzy coś do mnie mówią po niemiecku, ale pojęcia nie mam co. Kilka razy odzywali się po angielsku w stylu
"oh, recumbent! Man respect". Pewnie słyszeli o tym, że na poziomce wspina się nieco ciężej niż na pionowym.
Tym czasem pedałuję sobie na luzie, a przystanki robię tylko na szybką fotkę widoków.
Mój rower Velogic Base oryginalnie miał z przodu małe koło 20". Lubię przód mieć wysoko, to sobie wstawiłem koło 26" i wszystko jest fajnie, aż do tego dnia. Ta serpentyna ma bardzo ciasne zakręty. Kiedy zawracam w prawo, muszę skręcać bardzo mocno i zarazem pedałować, a mam kolizję pięty z kołem. Bardzo utrudnia mi to robienie nawrotów. Z małym kołem jechało by się znacznie łatwiej.
Tymczasem mam 24 zakręty do przełęczy i nawet ją widzę.
Co jakiś czas słyszę świstanie świstaków, ale ich nie widzę. Bardzo lubię te zwierzaki i rozglądam się za nimi. Najlepiej się zatrzymać i przyglądać uważnie. Wypatrzyłem czterech tych sympatycznych koleżków. Jeden podszedł całkiem blisko.
Powolutku, metr za metrem, obrót korby za obrotem jakoś się wdrapałem. Na przełęczy mnóstwo sklepików z pamiątkami, kawiarnie, turystów mrowie. Na mój widok zaczęli klaskać. Czy ktoś pomyślał, że jestem niepełnosprawny? Czy wszystkim rowerzystom tak klaszczą czy tylko poziomkowiczom z sakwami? Nie wiem.
Obowiązkowa fotka z nazwą przełęczy.
Przed zjazdem trzeba się ciepło ubrać. Przy tych prędkościach i tak zmarznę. Micha się śmieje, będzie ogień. W dół!!
Jak zaczyna śmierdzieć, to trzeba się zatrzymać, aby schłodzić obręcze. Na jednym z takich postojów gadam z chłopakiem który jest z Austrii. Jak mu powiedziałem, że jestem z Polski, to on zaczął gadać po polsku. Wyjaśnił, że jego dziewczyna jest Polką. Mały ten świat.
Na kolejnym przystanku "chłodniczym" spotkałem jedynego dzisiaj sakwiarza. Gość sprzęt ma dosyć leciwy, sakwy zwykłe, nie wodoodporne. Ubrany nie rowerowo, zwykłe stare ciuchy. Długie rozpuszczone włosy. Krawat! Gość mówi, że tak sobie jeździ od lat. Był w Afryce, Azji... Czasem coś sobie u ludzi zarobi. Ten to jest turysta prawdziwy, a nie taki miniaturowy jak ja.
Zjeżdżam do Bormio, kolejne piękne miasto.
Choć jest jeszcze wcześnie, myślę już tylko o kempingu i prysznicu. Wieczorem, jak co dzień, przyglądam się mapie i planuję, w którą stronę pojechać jutro. Urlop nie będzie trwał wiecznie. Z kalkulacji wychodzi, że nie powinienem już się oddalać od domu.
Dzień 9Cepina - Ossana 85km
Dotychczas kierowałem się na południe i zachód. Teraz kolej na kierunek wschodni, a potem to już trzeba będzie w miarę najkrótszą drogą kierować się do Polski.
Na początku jadę podrzędną drogą, po prawie płaskim terenie. Na prostym odcinku drogi było z górki i ze zdziwieniem stwierdziłem, że właśnie jadę najszybciej w życiu rowerem, 82,5km/h. Na poziomce wiele nie trzeba, by się porządnie rozpędzić.
Po 20 kilometrach odbijam na jeszcze bardziej podrzędną drogę. Znowu skrót. Wiadomo czego należy się spodziewać. Czy po podjechaniu Stelvio powinienem się czegoś jeszcze obawiać? To się okaże.
Drogowcy lojalnie na tablicy ostrzegli co mnie czeka. Te 14% nachylenia to trochę sporo....
Tak wygląda wejście do bunkra pierwszowojennego. Na początku jest kilkanaście metrów tunelu, a potem nie wiem co, bo latarkę mam na dnie sakwy.
W takich domach z kamienia ludzie sobie żyją.
W górach często można trafić na źródełka. Zimna woda pitna w upalny dzień, lepsze mogłoby być tylko zimne piwo.
Co kilometr jest sympatyczna tablica z parametrami kolejnego kilometra podjazdu. Ta mnie trochę załamała, bo 16% to już jest lekka przesada. Przy tym nachyleniu musiałem robić przystanek co 100m, by złapać oddech. Na Stelvio nie było tak stromo!!
W dole widać miasto, z którego wysokości zaczynałem podjazd.
W końcu przełęcz 1852mnpm. Po chwili dojeżdża grupka sympatycznych Kanadyjczyków. Jakież było ich zdziwienie, jak z głębi sakwy wydobyłem jeszcze chłodne piweczko.
Zjazd prowadzi do kolejnego urokliwego miasteczka Monno. Te wąziutkie uliczki pomiędzy kamienicami nadal mnie urzekają.
Wreszcie jadę po głównej drodze, to przynajmniej będzie płasko, tak myślałem. Było pod górkę, ale umiarkowanie łagodnie. W mieście Ponte di Legno stała sympatyczna tablica informująca, że mam dwie drogi do wyboru. W lewo dojadę z powrotem do Bormio przez przełęcz Gavia. Coś mi świta, że to jedna z wyższych przełęczy, więc odpada. Natomiast droga na wprost prowadzi przez przełęcz Tonale. O takiej przełęczy nigdy wcześniej nie słyszałem, więc jest szansa, że nie jest jakaś strasznie wysoka. Dobrze byłoby wiedzieć na jaką wysokość przyjdzie się wspinać. Miejscowy rowerzysta próbuje mi pomóc, ale ja nie znam ani włoskiego ani niemieckiego, a on ani angielskiego ani polskiego.
Pomalutku, spokojnie, z uśmiechem na twarzy kolejną wspinaczkę czas zacząć.
Od Ponte di Legno trzeba było podjechać 11 km ze średnim nachyleniem 8%. Kolejna przełęcz zaliczona!
Na przełęczy jest centrum turystyczno-narciarskie. Przebiega tędy wiele wyciągów narciarskich, są hotele i kilka marketów. Zaglądam do każdego w poszukiwaniu gotowego dania obiadowego w puszce i nie ma. We wszystkich krajach po drodze były takie pyszniutkie obiady, a we Włoszech nie ma. Połowa asortymentu w sklepie to makaron i sosy. Szkoda mi czasu na gotowanie makaronu. Kupuję mleko i musli, uczty nie będzie.
Za 15 kilometrów mam kemping, a najlepsze jest to że te 15 kilometrów będzie z góry.
Kemping w miasteczku Ossana jest tuż przy fajnym zamku. Zwiedziłem miasteczko i obejrzałem z zewnątrz zamek - dla odmiany na nogach.
Kolonia szkolna dokazywała do północy, dobrze, że nie mam broni palnej...
Dzień 10Ossana - Merano 86km
Poranny obrządek zwykle wygląda tak samo. Pobudka około godziny 8, po 30-40 minutach wsiadam na rower. Pierwszy przystanek na pierwszy posiłek po około 20 kilometrach.
Tym razem był wyjątek bo pierwsze 30 kilometrów było bez pedałowania, główną drogą, delikatnie z górki, aż do jeziora Lago di Santa Giustina.
Tu ostatecznie odbijam na północ. Jadę piękną wąską drogą, wśród sadów. Jabłka jeszcze nie dojrzałe, a szkoda, bo można by je zrywać prosto z szosy. Zgodnie z oczywistą regułą, po zjeździe zaczął się podjazd. Zaczynam na wysokości 570mnpm. Po kilku kilometrach podjazdu zaglądam do malowniczego miasteczka Romallo.
Wyjątkowo, bo dopiero po 35km jazdy, przychodzi ochota na śniadanko w parku w Romallo.
Znowu dokucza mi upał, zatrzymuję się w każdym zacienionym miejscu, a przy okazji robię fotki okolic.
Po 30 kilometrach spokojnego podjazdu, zaliczam koleją przełęcz Passo Palade 1518mnpm.
Kolejne 20 kilometrów to już całkiem przyzwoity zjazd. Wystarczy na chwilę puścić hamulce i prędkość podskakuje w granice 60-70kmh.
Szkoda zatrzymywać się na robienie fotek. Przy prędkości 50km/h część będzie nieostra, ale co tam. Prędkość daje adrenalinę.
Jutro niedziela. Tym razem robię wielkie zakupy. Zapas wody, jedzenia, słodyczy, piwa. Jest tego dobre 10 kilogramów. Czuć, że tylna opona zrobiła się miękka.
Kemping mam w centrum miasta Merano. Zbójeckie 18 Euro to już przesada, zwykle płacę 10-12. Na kempingach jest okazja, by pogadać z innymi sakwiarzami. Jak zwykle opowiadamy sobie, gdzie byliśmy i co widzieliśmy. Każdy ma inne metody obierania trasy, żywienia się, zwiedzania.
Przed wieczorem nagle zerwał się wiaterek, a ludzie w popłochu zaczęli chować dobytek do samochodów lub namiotów. Po cichu podśmiewałem się z nich, że byle wiaterku się boją. Po kilku minutach z wiaterku zrobiło się potężne wiatrzysko i ulewa, a góry omywane wiatrem wyły, jakby pociąg jechał obok namiotu. Potem jeszcze pioruny waliły w pobliżu. Nie pozostało nic innego, jak tylko dobić śledzie ile się da, piwko otworzyć i liczyć, że namiot wytrzyma.
Dzień 11Merano - San Leonardo in Passiria 23km
Padało całą noc, pada i rano. Jedzenie mam, to sobie leże i jem - coś na zimno, coś na ciepło. Szef kuchni stara się zaskoczyć mój brzuch co i rusz to innym smakołykiem.
Koło godziny 11 przestaje padać, wypełzam z namiotu a tu widok... jak po huraganie. Połamane gałęzie, śmieci, ubrania walają się po kempingu. W namiocie kilka śledzi puściło. No to faktycznie powiało.
Od sąsiadów dostaje 3 piwa, których nie chce im się dźwigać. Zbieram manatki i w drogę, bo niedługo może zacząć znowu padać.
Chmury w górach, góry w chmurach.
Startuję na wysokości 230mnpm, a po 23 km łagodnego wzniesienia kończę na wysokości 620mnpm.
Chciałbym jechać dalej, ale przede mną jest spora przełęcz, a w okolicy krąży burza. Pioruny w górach dudnią odbijając się od zboczy.
Po wczorajszym czuję respekt do gór oraz pogody. Jakby taka burza dopadła mnie na przełęczy, to byłoby krucho. Zatrzymuję się na miejscowym kempingu.
Popołudnie i wieczór pod znakiem przelotnych opadów. Robię spacer po miasteczku. Przyjemnie tu.
Z tego co pokazuje nawigacja, wynika, że jutro będę miał serpentynę na szczyt tego zbocza.
W czasie jazdy rowerem, z prądnicy mogę ładować akumulatory do nawigacji, smartfona, tableta. Od wczoraj dużo prądu zużywam, a prawie nic nie wytworzyłem. Dzisiaj pierwszy raz korzystam z elektryczności z kempingowej toalety. Wieczorem gawędzę z sakwiarzem z sąsiedniego namiotu, objadam się i ładuję akumulatory... dosłownie.
Leniwy dzień. Oby jutro pogoda dopisała.