Zapisy z wpłatami na Maraton rozeszły się w dwa dni. Udało się i mnie załapać do "szczęśliwej" pięćdziesiątki. Więc pojechałem.
W sobotę rano, jeszcze na bazie, popatrzyłem na wszystkich poubieranych w swoje najlepsze kolarskie trykoty. Najbardziej widoczne to te niebieskie, imienne i rowery. Co ja tu robię ze swoim "złamanym" ("złamanym" bo tak skomentował ta pewien druh z mijanej gdzieś po drodze OSP) rowerem?. JADĘ Z NIMI. Pocieszam się, że wziąłem M5 a nie "wyspawaną gdzieś w garażu" BUrZę. Taką uwagę słyszałem o jakimś pionie uczestnika. Jest dobrze.
Pod kościołem na starcie szybki podział na grupy, my na poziomach Pająk, Art75 i ja jesteśmy razem w ostatniej grupie. Na początek pierwszy lekki podjazd pozwala mi się rozgrzać szybciej niż po trzech kilometrach. Później już było jakoś z górki. Spokojne tempo ok 25km/h i jeszcze jechałem na komuś na kole. W zasadzie nudy... krowy... lasy.... urwany koszyk.... Obciążony ładownicą z jedzeniem i nad wymiarową butelką z amerykańskim napojem orzeźwiającym aluminiowy koszyk daje ciała. Od tej pory trzymając butelkę picia w dłoni już mi się tak nie nudzi. Pomyślałem, że gdybym miał taką brodę jak kolega, który jedzie przede mną to bym wyglądał jak mikołaj z reklamy konkurencyjnej firmy mego napoju.
Na pierwszym postoju wcinam ciastka z ładownicy i robię coś co zastępuje koszyk na butelkę. Na butelkę, bo bidonu oczywiście nie wziąłem z domu. Tak to jest jak się autem na rower jeździ.
Jeszcze przed pierwszym postojem w Łukowie (68km) grupy się wymieszały i nasza trzecia jest teraz pierwsza. Drugi postój na stacji benzynowej (ok.120km). Stacja benzynowa miała największą świetność, gdy paliwo było jeszcze na kartki i wraz ze zniesieniem kartek stacją popadła w ruinę. Przynajmniej nie waniało etyliną i ci najbardziej doświadczeni mogli sobie spokojnie zapalić papierosa.

.
Krótki postój, "moja" grupa zrywa się do jazdy, ja też. Doganiam ich i patrzę po rowerach. Wszyscy mają tylko zapasowe dętki i jakieś przekąski. Z nimi, obciążony piciem i jedzeniem na całą drogę nie dam rady. Niebawem odpuszczam trzeba dojechać a nie zajechć (się). Brak nawigacji na kierownicy, mam rozpiske trasy i tableta z mapami w sakwie, przyczynia się do tego, że muszę się z kimś trzymać kto ma GPSa z trasą. Gdzieś przed Lublinem mijam Pająka, który coś psioczy na węże po angielski i trzyma dętkę w ręku. W Lublinie gubię się na chwilę-słaba ta moja rozpiska. Na jakimś skrzyżowaniu doganiam Eranis i ekipę, która na nią czeka bo utknęła na czerwonym. Za skrzyżowaniem krótkie spojrzenie Wilka na mój rower dokładnie potwierdza jego zdanie o rowerach poziomych... i tyle ich widzieli bo był długi podjazd. Wiem. że gdzieś za Lublinem trzeb skręcić, konsultuję się z moją elektroniką, w między czasie widzę jak ktoś zapalczywie kręci korbami w oddali. Jest dobrze ktoś z naszych. Widzę tylko korby - to Pająk. Jedziemy dalej. Wyjeżdżamy z miasta - pagórkowato. Pająk lubi podjazdy, ja zjazdy. W końcu Pająk mówi , że jedzie zobaczyć co z przodu i tyle go widzieli. Szkoda, że nie zaczekał jak zjedziemy z krajówki. Znalazłem zjazd. Pytam się jakiegoś Kolesia, czy nie widział przed chwilą kogoś na takim malutkim rowerku - on nie wie. Nie jestem pewien, czy dobrze jadę. Za jakiś czas doganiają mnie inni uczestnicy, więc jest dobrze. Później zaczynają się mijanki - jedziemy na czerwonym, samochody też na czerwonym. Było kilka mijanek, wszyscy jakoś jechali, nigdzie nie widziałem zielonego. Jedziemy w kilka osób. Trochę się rozciągamy, ci z tyłu znaleźli cień i krzyczą, że przerwa, my na słońcu. Pcham rower do cienia kilkadziesiąt metrów pieszo dobrze robi na krążenie w stopach. Stwierdzam, że i tak zaraz będą górki to mnie dogonią. Jadę - mylę drogę, dokładam parę kilometrów. Zaliczam obowiązkowe górki przed Szczebrzeszynem. Jadę 6km/h zastanawiam się, czy nie lepiej pchać to wtedy będzie 7,5km/h. Nie po to tu przyjechałem, żeby sobie spacery robić. Przyśpieszam do 6,5km/h. W duchu sobie powtarzam to co mówił Syzyf wtaczając kamień na szczyt - "Zaraz będzie z górki". Jest! Grawitacyjnie dziesięć razy szybciej niż niż szczyt Warto było. Szczebrzeszyn. Katem oka zauważam Chrząszcza. Szukam skrętu na Nielisz, gdzieś ma być knajpa z jedzenie i postój. Jest skrę. Jadę ostro. Dzwoni telefon odbierać? nie odbierać? Jak z domu i tak oddzwonię a jak nie. Odbieram. Pająk pyta się czemu mnie na obiedzie nie ma skoro byłem przed nimi. Wracam do poprzedniego skrzyżowania kilkaset metrów i jest knajpa. Oni w zasadzie już wychodzą. Szybko zamawiam zupę z pianką i maraton (marakon, makaron). Język mi się plątał. Zimna zupa to co się należy po ciężkiej pracy. Jeszcze tylko nocka i na ósmą powinien być fajrant. Pozostaje tylko jakieś 230km.
W nocy jedziemy z Księgowym. On ma GPSa ja podjazdy pokonuje jego tempem. Jest dobrze. Drogi łatane, zyliony żab na mokradłach. Jedziemy. Na przypadkiem otwartej stacji doganiamy grupę przed nami z Pająkiem na tyle. Oczywiście, że na tyle, on zawsze jeździ z tyły grupy. Oni jadą, my uzupełniam alarmowe zapasy picia. Mam jeszcze skitraną 2,5l picia w samochodzie serwisowym, ale to na czarną godzinę. Zakładałem, że samochód będzie dla tych z czołówki, więc przygotowałem się na drogę żeby być niezależnym.
Mimo nawigacji jedziemy nie tam, gdzie powinniśmy wracając na stację i dołącza do nas "Kolega z Sakwą" jak nazwał w relacji naszego towarzysza nocnej jazdy Księgowy.
Jazda się ślimaczy.
Próbuję chłopaków podpuścić, że jak teraz zaczniemy troszeczkę szybciej jechać (25km/h) to zrobimy pięćsetkę poniżej 24 godzin.
Jazda nadal się ślimaczy.
Zaraz po świcie strasznie marzniemy. Już jest nas czterech. Po krótkim postoju na śniadanko jeszcze bardziej marzniemy. Mam jesxcze polar w torbie, ale nie będę robił wiochy prxy koledze w krótkich gaciach. Lekkie promienie słońca powodują, że bierze mnie spanie. Pięknie zorientowany przystanek przychodzi mi z pomocą. Próbuje zasnąć. Serce łomoce, że z tydzień trzeba na jego uspokojenie. Zasypiam. Po dziesięciu?, piętnastu?, minutach? jestem rześki jak ten poranek. Nieopatrznie przed zaśnięciem wystawiłem rower w stronę słońca. Fotel się nagrzał i przyjemnie oddaje ciepełko na moje plecy. Gonię chłopaków. Przez Międzyrzec Podlaski jeszcze raz przydaje się nawigacja Księgowego. Z moją rozpiską troszeczkę dłużej bym pokonywał to miasto.
Wjeżdżamy na jakąś krajówkę prostą i płaską po horyzont. Droga w sam raz na poziomki. A co tam poziomki jak tu z truskawkami stoją. Kupić? nie kupić? Nie nie kupimy bo truskawki są kwaśne a to (chyba) zbija cukier. To nie truskawki to POZIOMKA! Jamnik! PUNKT POSTOJOWY! I ekipa, której depczemy po piętach. Teraz jedziemy razem.
Dziwna ekipa. Na przedzie jadą sobie jacyś Państwo, Eranis i Wąski, gawędzą. Ubrani są w stroje rowerowe, jadą na rasowych rowerach a na nogach mają klapeczki. Za nimi na kole reszta kolarzy w espedach trzymają się kurczowo by im nie uciekli.
Księgowy z zadowoleniem stwierdza, że "w końcu po całej nocy może jechać znowu komuś na kole". I w ogóle to nie był przytyk do mojego roweru. Nie jestem dłużny i mówię, że w końcu po całej nocy mogę jechać chociaż 25 na godzinę.

Znowu nuda.
Księgowego pognało... do przodu. Pająk spuszcza Jamnika ze smyczy. Jadę zobaczyć jak się sytuacja rozwinie. Niestety Księgowy zostaje i ostatnie kilometry jedziemy z Pająkiem.
Przed metą.
Miejscami zwinęli asfalt, bo ponoć wczoraj był, ale się dowiedzieli, że jacyś cykliści będą tu jeździć i zwinęli. Końcówkę na rozpisce mam dokładną i w momentach niejasnych wspomagam GPS Pająka. Wkrótce widzimy kościół w Skrzeszewie, czyli meta.
Na mecie nie ma orkiestry, medali, jesteśmy my. Tak sobie to wyobraźałem. Sprawdzam czas 25h25min. Dystans 522km.
Poniedziałek po maratonie.
Wstaje rano i.... nic mnie nie boli. Czas na 750.