Startuję koło 3 w nocy, po wypiciu kawy. Wcześniej w Żyrardowie dziewczyna nalała mi niedostateczne rozcieńczony jońciak, i tylko połowę go wypiłem, zatem dolałem sobie jeszcze ciepłej wody i dałem mój kamelbak (worek na wodę) do alumaty, którą miałem w kufrze "na wszelki wypadek". Jadąc przez pusty w nocy Radom czuję wiatr w plecy. Jest dobrze. Do Iłży docieram rano (5.40), kąpię się i próbuję zjeść obiad na śniadanie. Ale gardło ściśnięte i kartofelki trudno wchodzą. Ruszam w trasę, ale przed Ostrowcem Świętokrzyskim muszę zjechać na stację bo mi się oczy kleją. Próbuję się zdrzemnąć 15 min, ale dzwoni siostra, bo widzi, ze stoję wiec chce dogadać ich przyjazd na metę w Ustrzykach. Kawa z ekspresu przegania sen. Wiatr w plecy dodaje skrzydeł i nadziei na ukończenie BBT w czas. Jadę przez Góry Słone. Podjazdy, zjady, potem Wisła. Na punkcie w Nowej Dębie Oskar uświadamia mi, że planując nawet 4 godziny na ostatnie 40 km przez góry mogę nie zdążyć. Koło Kolbuszowej widzę wielką chmurę, która mnie goni. Wzmagają się porywy wiatru, postanawiam koło sklepu przeczekać burzę. Ale burza idzie bokiem, spadło tylko kilka kropel. Przed Rzeszowem ugryzła mnie osa w łydkę. Nagle cały ból mięśni zgromadził się w miejscu użądlenia ? fajna sprawa dla odmiany monotonii drogi.
Rzeszów to korek. W pewnym momencie nie da się jechać ulicami wiec zauważam istnienie ścieżek rowerowych. Karetka która właśnie przebjała się przez korek miała podobną prędkość co ja na ścieżkach i chodnikach. W Boguchwale za Rzeszowem kolejny punkt, nie zabawiam długo, bo właśnie odjeżdża grupa kolarzy. Jadę z nimi, przeganiam i czekam na nich na skrzyżowaniu, bo jak nic pojadą prosto zamiast w lewo. Rzeczywiście, pierwszy pojechał prosto, ale krzyknąłem i zawrócił. Na 9 % (a może 11 %) podjeździe mam poczucie, że sobie przebijam stopy na wylot - tak pali. Potem zjazd i gonię grupę. Doganiam, spada łańcuch. Znowu gonię, doganiam, ale czuję że nie mogę tak szarpać. Odjeżdżają mi. Mamy wiatr w plecy a ten pomaga im w trochę większym stopniu niż mi. Taka uroda poziomek: wiatr mniej przeszkadza ale i mniej pomaga.
W Brzozowie postanawiam zabawić dłużej, zjadam zupkę, udzielam się medialnie, próbuję spać ale tylko leżę, może jakieś pół godziny. Ruszam po zmroku i za parę kilometrów zaczyna się jazda górska, czyli wisienka na torcie BBT. Serpentyny za Zagórzem pokonuję jadąc slalomem, całe szczeście mało co jeździ. Ciemna noc, prędkość żołwia, spać się chce, cisza głucha. W pewnym momecie gaśnie GPS, zapasu baterii już nie mam, bo w głowie mam prawie pewność, że aparat fotgraficzny z jedną parą baterii został w Brzozowie. Po kilku km widzę stację. I to czynna w środku nocy, nie wierzę własnym oczom. Kupuje baterie i już wiem że jestem w Ustrzykach. Dolnych ma się rozumieć. Na punkcie kawka i szykuję się na zimnicę. W alumacie robię sobie dziurę na głowę i zakładam to pod kurtkę. Z 2 mniejszych kawałków robię ochraniacze na stopy, bo przecież jadę w sandałach, a nie mam drugich, grubych skarpet. Wyruszam na parę minut przed ekipą, która dotarła chwilę po mnie na punkt. Mówię im, że mnie dogonią na podjeździe. Jadę sam, noc ciemna, zasypiam, nic nie daje śpiewanie i wszystko inne co robię aby nie zasnąć. Zatrzymuję się i widzę że jestem na przestanku i jest ławeczka drewniana. Kładę na nią materacyk z fotelika i gapię się w gwiazdy. Po paru minutach słyszę głosy ? dojechali do mnie. Wstaję, jadę z grupą, gadam jak najęty, wszystko byle by nie zasnąć. Podjazd za Czarną na górę nie jest strszny, jak go malują, bo ma profil taki, że co chwilę się trochę wypłaszcza. Zjazd z góry już o brzasku dnia. Ubranko termiczne z alumaty pomaga. Do Smolnika trzymam się grupy, potem już nie mam siły i gdy spada mi łańcuch podprowadzam rower kilka metrów pod górę. Teraz już wiem ze dojadę, dojdę nawet i zmieszczę sie w limicie. Jadę ostatnie 14 km. Trasa wygląda jakby była płaska ale przełożenia mam jak przy niezłej górce. Prędkość 9-11 km/h. Znowu zasypiam i jadę od rowu do rowu. Ustrzyki Górne, ostatni kilometr, dochodzą pierwsze smsy z gratujacjami, meta. Kilka osób klaszcze. Przejazd przez metę jest po kamieniach więc wstaję z roweru i przenoszę go w rękach. Koniec. Jest 6.44, 70 godzin i 44 minuty od startu. Nic nie robię, nawet nie śpię, nie myję się, jem co nieco. Jestem jak w amoku, rozmawiam z ludźmi, może nawet się uśmiecham. Większość dojechała wczoraj. Rozdanie pamiątkowych medali. Przed 12.00 znajduję Hotelik Biały, melduję się i po prysznicu idę spać. Dopiero wieczorem, na imprezie, na której jestem z siostrą i szwagrem dochodzi do mnie, że dałem radę. Bogu dzięki.
6.00 rano pobudka i idziemy ze szwagrem na Połoninę Caryńską. Nogi bolą, ale tylko nogi. Nie tyłek, nie ramiona, nie plecy. Ide w sandałach, przezornie odkręciwszy bloki.