Jak się jechało? Ano całkiem dobrze.
Standardowa trasa 500km. Przygotowań w tym roku zero, właściwie po Kaszebie to był mój pierwszy wyjazd. Ale o dziwo, nie było tak źle jakbym mógł się spodziewać.
Ale do rzeczy. W czwartek koło 20 (albo i 22) wrzuciłem do samochodu rower (skorzystałem z tego, że nie składałem go po zlocie
), namiot, spiwór, jakieś tam ciuchy i pompkę (pomny przykrych "doświadczeń" z czasu zlotu). Założenia.. 25km/h i 2h postojów. Ma być lajtowo, pojeździć z kolegami, pogadać.
Standardowe pogaduchy "przy ognisku", koło 2 stwierdziłem, że wypadałoby się choć chwilkę zdrzemnąć. Miałem wstawać przed 7, żeby się odprawić, spakować, schować monitoring, itd.
Spokojny start, grzeczna jazda na rynek w Kórniku. Tam oczekiwanie na start, ruszałem w grupie, w której chyba nikogo nie znałem, a ani tempo ani pojawiające się problemy natury hydraulicznej nie skłaniały mnie do trzymania się grupy.
Pierwszy postój, powiedziałbym że dość poważnie wydłużony, to była przeprawa promowa. Jedynie co mogłem, to pomachać prawie pustemu promowi. Jedynie auto i paru "naszych". Prom na drugiej stronie zrobił sobie kwadrans postoju i wrócił. No i.. okazało się, że pan od promu poszedł sobie na kawę! Sytuacja była dość słaba, bo jakaś baba zaczęła się awanturować. Pan od promu był twardy, zabrał tylko przepisowe 12 osób i popłynął. Babie z auta już puściły hamulce, zaczęła wyzywać, prawie do rękoczynów doszło, a co niektórzy koledzy tylko ją jeszcze podjudzali. Się wepchałem na prom (tym razem zmieścili się prawie wszyscy.. facet chyba widział, że będzie słabo jak pozostawia ludzi). Baba podobno robiła później borutę.. ale to już nie mój problem. Strata parawie godzinna..
Za promem jest taka fajna górka. Chciałem zobaczyć, czy mam szansę się urwać grupie. Słabo to wyszło, jednak braki kondycyjne robią swoje. "Ratunkiem" był gostek z awarią: zgubił spinkę od łańcucha. Ten maraton jest naprawdę super: byłem jednym z trzech chcących mu pomóc! Gdzieś tam Lechu mnie wyprzedził i tyle było go widać.
Potem spokojna jazda. Ciepło, słońce grzeje. Wąski i Żubr (koledzy z podróżerowerowe) dopadli mnie i tak razem sobie jechaliśmy. Złapaliśmy też ponownie grupę Lecha i tak sobie jechaliśmy razem. Lechu ciągle na mnie krzyczał, że urywam grupę, ale jakoś daliśmy radę dojechać do obiadu. 40minut straty..
Tu niestety trasy się rozdzielały, "skazany" byłem jedynie na towarzystwo pionowych. Początkowo jechałem z Wąskim i Żubrem, ale Wąskiemu zaczynały padać "baterie" i jakoś chłopaki zaczynali zamulać, a ileż można czekać. Ludzi spotkałem dopiero wieczorem, jak siedzieli przy sklepie. Planowałem tylko uzupełnić płyny i jechać na drugi obiad (kolację?), ale tak fajnie się siedziało i gadało, że kolejne 40 minut pykło.
Ruszyliśmy całą ekipą. Jednak jacyś sportowcy to byli, jechaliśmy w szyku, ani be, ani me, nikogo nie znałem. Nie za szybko, robili jakieś zmiany, ale przeganiali mnie na koniec. Na szczęście-nieszczęście zaliczyłem flata (przyczyny nie znalazłem, nie wiem o co chodzi), parę km przed drugim punktem. Wizyta w sklepie też niejako "wymusiła" brak zatrzymania się na tymże. Lody i chipsy ciągle dobrze dawały powera, więc najbliższy postój dopiero w Licheniu.
Rundka dookoła bazyliki.. w sumie tak dla zweryfikowania ogromu tego czegoś. Dzikie tłumy "pielgrzymów" i mój "nieadekwatny" strój były dobrymi pretekstami żeby tam za długo nie grzać miejsca. Albo dokładniej nie wychładzać mięśni, bo już po zmroku było. Bardzo boleśnie również przekonałem się, że.. bluza została w namiocie. Na szczeście noc była dość ciepła i dało się jechać.
Jadę więc sobie dalej. W pewnej chwili dogania mnie jakiś kolo. Największe zaskoczenie wynikało z tego, że jechał bez świateł. Myślałem, że jakiś lokals, ale to przecież prawie niemożliwe
Okazało się, że skończyły mu się baterie w lampce i gonił mnie, żeby jechać z kimś. Za Ślesinem była stacja benzynowa.. odesłałem go po baterie.
Jadę sobie spokojnie.. A tu nagle jakieś lampki rowerowe mnie gonią. Okazało się, że dogonili mnie Keto (często na maratonach jeździmy razem) i Wiechu. Byli w pierwszej grupie, wyprzedziłem ich jak byli na popasie. Podobno nie miałem co żałować, nic specjalnego. Podłączyłem się na godzinkę, ale latarka zaczynała sugerować brak prądu, butelka z wodą zaczęła świecić dnem. Musiałem ich porzucić, nawet pomimo tego, że fajne tempo nadawali.
Nie było źle, "ogarnąłem" się akurat jak jechał kolega pozostawiony na poprzedniej stacji. Paweł dalej jechał praktycznie bez światła, tamtą stację właśnie zamykali, a baterii nie mieli (zwykłych paluszków.. bieda..). Dobrze, że na drodze nie było żadnych samochodów. Od teraz pojechaliśmy już razem. W Trzemesznie stacja Orlen to był planowany postój.. tak też uczyniłem. Bagietka z kurczakiem i kawa powinny dać dobrą rozgrzewkę na ostatnie 100km. Może uda się przeżyć poranny kryzys?
No i do samej mety jechaliśmy razem. Co najgorsza zaczynał brać mnie kryzys, pikawa nie chciała się "wkręcać na obroty", moc spadała, senność brała. Paweł wyrwał do przodu mając jeszcze 50km przed sobą.. i zaraz go dogoniłem. Pomylił się, myślał że baza tuż-tuż. Ale siłą i godnością osobistą pokonywaliśmy kolejne wiadukty
Keto i Wiechu byli podobno godzinę przede mną. Mi tempo na ostatnim odcinku musiało mi spaść do 20km/h, albo oni jeszcze "podnieśli poprzeczkę" (ponad 30..). Czapki z głów.
Na bazę trafiłem o 5:20. Stopień zmęczenia.. "wysoki". Sił starczyło mi tylko na prysznic.. i już mogłem przytulić się do bluzy w namiocie. Myślałem, że to już koniec atrakcji.. a tu.. Baza umiejscowiona była tuż przy kościele. Proboszcz miał fantazję i zainstalował sobie kuranty. Dwoniły i grały co godzinę! Pobudka o 6, przebudzenie o 7. Denerwująca melodia o 8.. nie wytrzymałem i wstałem, tak to się nie da spać. Chyba nie byłem jedynym, który miał taki problem.. Robiło się gwarno.
Niecałe 21h brutto to jak dla mnie bardzo ładny wynik, samej jazdy 18.40 (średnia prawie idealnie 27!). Fakt.. wszystko to przy niecałym 1300m podjazdów
Miałem wracać z Giovannim, poczekam na niego. Spakowaliśmy się.. już chcemy jechać.. a koleżanka złapała kapcia w aucie.. Pomożecie koledzy? Pomogliśmy. Zapieczone śruby, brak ręcznego, złamany klucz, gorąco, ja jeszcze jak debil przykręcałem śruby zamiast odkręcać. Zardzewiały pierścień centrujący.. zdejmując koło lewarek zjechał pod auto.. Na szczęście pomogli panowie z domu z naprzeciwka: mieli podnośnik
Potem jeszcze tylko pompowanie zapasowego koła (pompką do roweru) no i czas do domu.
.. "Na bramkach A1 w obie strony korek na godzinę".. To jedziemy starą jedynką będzie dobrze
Jak jechałem obwodnicą, to korek nie wyglądał już na godzinę. Biedni turyści wracający do domów..
Z Goldenem.. to było wiadomo, że spotkamy się jedynie na starcie. Lechu twardziel jest, trochę pitoli, ale daje radę
Dużo gada, idealny kompan na maratony. Tomojo i Grzegorza CSX widziałem przed promem. Biedacy kontuzjowani. Długiego.. to nie mam pojęcia, chyba poza "startem honorowym" to go nie widywałem.