A i ja swoje dopiszę

Najpierw wyjście o 3 na pociąg. Zimno jak cholera, aż musiałem wyciągnąć polar z sakwy. Właściwie zimno i mokro. Parę godzinek w pociągu, o dziwo dość mocno zapełnionym. Dzida powieszona na haku.. o dziwo się dało! W Dąbiu miałem "planową" przesiadkę.. ale z powodu braku miejsca (pociąg był totalnie zawalony rowerami, na oko rowerami uczestników maratonu).
Następny pociąg miał być dopiero za jakieś 4 godziny, więc maraton rozpocząłem od machnięcia małej "100ki" z pełnymi bagażami. Oczywiście miałem jechać powoli, żeby się nie zmęczyć.. ale udało mi się trochę nadwyrężyć kolana.. Spoko.
Jakieś meldunki, pogadanki, start "honorowy", wizyty w restauracjach (oczywiście po korek, bo trzeba mieć zapasy na jutro). Dzień udany super, może trochę zbyt długi

W sobotę rano start. Koledzy z pokoju mieli sraczkę startową (jeden z nich był "orgiem"), więc pobudka przed 6tą. Pogaduszki, śniadanie (dokładniej dwa.. "bylejakie" kanapki i talerz pełen jajecznicy), potem się spakować i na prom. Oczywiście o mało co się nie spóźniłem, bo na prom trafiłem dokładnie jak podnosili burtę.. Ale co tam, małe zjebki, GPS i start

Wystartowałem w dziwnej grupie. Połowa ludzi nie operowała językiem polskim, więc się urwałem. W pierwszym lasku pozbyłem się nadmiaru kawy, znowu przegoniłem grupę.. Dojechałem do mostu, znowu pechowo, bo właśnie przede mną zamykały się szlabany (most obrotowy w Wolinie). Chciałem jeszcze na bezczela, ale opier od gostka z wieży mnie cofnął. z 15min przerwy.. Dojechali mnie znajome "koksy" i miałem dalej jechać z nimi (Elizjum, Rapsik: w najbliższym czasie dołączy do "poziomkowej" braci). Ponieważ czasami gubię się.. to oczywiście im się zgubiłem (bo kropił jakiś deszczyk i mogłem nie zauważyć, że im uciekam

)
Potem od punktu do punktu. Czasami górki, czasami płasko. Niestety pogoda robiła się "lepsza" (na rower jednak była gorsza) i pod górki w okolicach Piły raczej zwolniłem. Znajomi znowu mnie dopadli i powlokłem się za nimi. Jednak tryb "kaszeberunda" włączył się za mocno.. i na punktach bumelowałem jak stary. Koledzy mi pojechali.
Samemu jedzie się ciut wolniej. Ale dogoniła mnie jedna grupa, jechali jak szatany (~37!), potem grupa się rozwaliła (ja zostałem w grupce pościgowej). Sił na 40-45 to już nie miałem więc odpuściłem.. jak dogoniłem bardziej doświadczoną grupkę. Z nimi jechałem też ładny kawałek, nawet twardo wychodziłem na zmiany. Basia jednak stwierdziła, że w nocy jedzie znacznie wolniej (bo słabo widzi w ciemnościach).. ale moje "koksy" też się zbierały. Pojechalimy, tempo ostre (czasami sam przeginałem), zbieraliśmy jakieś niedobitki, czasami ktoś odpadał. Grupa się porozrywała. Bez sensu. Poczekałem na "koksy" i dalej spokojnie pojechaliśmy.
Na jednym z punktów drzemka, godzinka powinna wystarczyć. Wstałem i jedziemy dalej. Chłopaki zamulali ciut, a mi się jechało całkiem dobrze, więc znowu tryb "zgubiłem się" i jechałem na spokojnie. Parę grupek wyprzedziłem, ale jechałem głównie solo (co niestety powoduje znaczny spadek prędkości) Gdzieś tam na horyzoncie pojawił mi się inny zawodnik.. wyprzedziłem go i utrzymywałem mniej więcej stały dystans.
Zaczęło się jednak robić kichowato. "50 w słońcu". Płasko, gorąco, wieje z boku. Jakoś dobiłem do Żyrardowa. Ludzie powiadają, że był tam makaron. Było tak gorąco, że startować mi się nie chciało. Wizyta w sklepie (klimatyzowanym) zajęła mi z 30min! Jedną koleżankę (Werona) uczyłem jeździć na poziomce, zabawa była przednia. Ale w sumie, nic tak nie osiągnę.. czas ruszać.
Pojechałem. Gorąco, na horyzoncie ciężkie chmury. Widok mało budujący. Chwilę padało, tak ostrzegawczo. Przerwa, więc pojechałem na stację benzynową. Dobrze się składało.. bo teren stacji zamienił się w basen. Zjadłem jakiegoś psa, wymieniłem baterie i jak trochę przestało padać to pojechałem. Nawet nie sprawdzałem pogody.. już wiedziałem co mnie czeka (ano 350km deszczu).
Przelotne opady przeszły w ciągłe, dzień w noc. Na drodze ("9"ka) tragedia, masa aut i ciągle pada. Na szczęście od Iłży ruszyłem z inną "swoją" ekipę (Keto, Śruba, Memorek, Wąski) i już jechaliśmy razem przez całą noc. Albo dokładniej do Majdanu Królewskiego w którym złapała mnie "zemsta makaronu" (albo czegokolwiek innego). Postój (posiedzenie?) na 30min i dalej pojechałem sam (oczekując kolejnych pit-stopów po lasach). W Rzeszowie (miasto bus-pasów

) zemsta lekko odpuściła, jednak kawa ciągle odpadała
Ponownie zaczęłem przysypiać (aż do chwili konieczności hamowania przed poboczem), lekkie ukojenie uzyskałem ze strony pewnego przystanku.. Obudziła mnie "moja" grupa. Też jechali "spokojnie" więc się dołączyłem, zawsze przyjemniej zobaczyć coś innego niż pustą drogę. Tak jakoś powolutku dotoczyliśmy się do Brzozowa: podobno najlepszego punktu. Punkt miałem zaznaczony w innym miejscu, i straciem to co chciałem urwać. Szybkie jedzonko w Kole Gospodyń Wiejskich i pogoń za uciekniętymi kolegami (którzy już bezlitośnie jechali "swoje"). Chwilami nawet nie padało.. a chwilami było tragicznie (gradobicie prosto na mokrą klatę.. bolało) Grupa się rozerwała i jeździłem "od początku do końca".
W Ustrzykach dolnych zjadłem zupę, wlałem w siebie trochę płynów.. I błąd albo nadmierna ostrożność.. zero kawy.. co odbiło mi się na ostatnim odcinku. Morfeusz uśmiechał się do mnie cały czas, pikawa nie chciała się wkręcić na obroty. Tak jechałem na 105 (tylko że BPM), bo więcej się nie dawało. Zimno, deszcz i zjazdy dokuczały potwornie. I znowu przysypianie. W jakiejś chwili rozpaczy wszedłem na przystanek.. ale od razu z niego wyszedłem bo zapomniałem co chciałem zrobić (a myślałem o chwili drzemki).
W sumie główne przebudzenie następiło, gdy skończyła mi się bateryjka w powerbanku i musiałem zmienić. Nierutynowość zdarzenia (jak zmienić baterie jak zewsząd leje się woda?) i bliskość mety (zostało mniej niż 10km) chyba spowodowały że się ciut wybudziłem.
Faktycznie po chwili dzwonek (mety

) Szybkie oddanie karty i maratonowego GPS'a. Zjadłem talerz grochówki i chciałem pójść na nocleg.. A tu ci niespodzianka: moich rzeczy nie było w bazie (ani przepaka ani głównego wora). Wszystko co mam.. to to co na mnie (dla ułatwienia mokre jak ściery do podłogi). Zrezygnowany poszedłem na nocleg i umarłem.
Koło godziny 21 poszedłem po swoje rzeczy (bo chłopaki obudzili mnie z informacją, że przepaki już przyjechały). Na pociąg bym nie zdążył dojechać (do pokonania 100km i 5h jazdy..), więc olewka, pojadę rano. Info do Hans'a gdzie szukać noclegu i chwila nieobecności duchowej nastąpiła..
Rano kolega zrobił trochę rabanu (zapraszając obecnie leżącą na podłodze koleżankę do swojego łóżka tekstem "No Jelona, wskakuj mi tu do łóżka", co spowodowało sporą dawkę śmiechu), wszyscy jakoś się przebudzili. Powoli przemieściliśmy się "Pod Caryńską", bo wywalali nas z noclegu. Nie ma wyjścia trzeba wracać. Nagadaliśmy sobie człowieka z busem, ale miał być dopiero wieczorem.. prawie przypadkiem zagadaliśmy do kierowcy "PKS"a (Arriva) i ten z braku pasażerów zabrał nas.
Podróż trwała w nieskończoność.. w Rzeszowie byliśmy na styk z pociągiem do Świnoujścia (nim wracać miał Yoshko). Ze względu na wczesną porę, poszliśmy na szamanie (po małej sesji podziwiania Giga-Vaginy i innej masy lokali pod czerwoną latarnią). Jeden z napotkanych rowerzystów skierował nas na pizze do "Groty". 2 pizze na 4 rowerzystów wystarczyły do zapełnienia brzuchów (a nawet coś zostało). Ubaw mieliśmy dodatkowo przedni.. przy stoliku obok siedziała panienka z dwoma gostkami, ich rozmowy były tak brutalnie prymitywne, że aż śmieszne. Jak się dosiadł kolejny gostek, to już w ogóle otwarcie się ryliśmy. A powiadają, że głupich nie sieją..
Nawet nie byłem świadom, że ludzie myślą, że.. wracam na kołach do Świnoujścia (po obu forach chodziły takie pogłoski). Chociaż w sumie.. gdyby żona nie wysyłała "tęsknych" SMSów, to pewnie bym pojechał.. Kodycyjnie nie widziałem większych przeciwskazań, a ciuchy w trasie by mi szybko wyschły. No.. start do przyjemnych by nie należał. Ale sprostowałem sytuację przy pomocy paru SMSów i kontynuowałem powrót do domu.
Z pełnym brzuchem na stację.. Jeszcze zwiedziłem okoliczne geo-cache (niestety tylko 3/5 znalezionych), jednak czas "do pociągu" się zbliżał. Szybko się załadowałem (otrzymując prywatny przedział rowerowy.. w postaci "normalnego" przedziału z fotelami), nawet podarowałem ekipie która spała na moim miejscu. W Warszawie dołączyły jeszcze dwóch rowerzystów (wracali z Gruzji), ci byli już w ogóle zszokowani "przedziałem". Ale załadowali się i pojechali.
Po przesiadce na luksusowy IC (znowu Dzida zmieściła się na wieszaku, kolej rozwija się w dobrą stronę) półprzytomny dojechałem do domu.
W sumie maraton fajny. Dupy nie urwał, ale blisko było

Liczyłem na lepszy czas (myślałem o 50h), ale pogoda wszystko popsuła. Z maratonu przywiozłem zdrętwiały opuszek grubego palca w lewej ręce i sakwy pełne przemoczonych ciuchów.
To co następne?