Khhhm, jako żem się obudził i nie padam od razu, to zrelacjonuję może com widział, com poczuł i com zrobił.
Koło 17 zameldowałem się w Chotomowie. Wylazłem z pociągu, znalazłem drogę do miasta i do centrum, gdzie były delikatesy, z których jechalismy dalej. Po chwili byłem na miejscu, znalazłem gemsiego, który już przyjechał i innych zawodników. Przed startem szybkie uzupełnianie kas w delikatesach naszą gotówką w zamian za fanty dające się zjeść lub wypić.
18 - w sumie nie było 3 2 1 start, ale wszyscy zaczęli ruszać, także i ja. Oczywiście nie pchałem się do przodu, no bo ja? Gdzieee tam, nie dam rady. Zresztą plan był taki tylko, aby przejechać. Nie zajmować żadnych super pozycji, tylko jechać "swoje". I tyle jechałem. przez pierwsze 3 km. Za jakąś dziewczyną, która trzymała się grupy kolarzy przede mną. Niestety po dojechaniu do Modlińskiej grupa kolarzy zaczęła się przedzierać między samochodami, w tym i ja komentujący głośno: "po chodniku się nie jeździ" a 5 sekund później radośnie poruszający się owym chodnikiem

Nie ma to jak ciutkę hipokryzji, nie?

N skrzyżowaniu dramat. nagłe pojawienie się peletonu spowodowało, że kierowcy jadący Chotomowską nie wiedzą gdzie patrzeć, czy w lusterka, czy do przodu, a może w bok na Modlińską. W takich sytuacjach poziomka jest da best, bo nagle wszyscy przestają interesować się tym co powinni, oglądają się na poziomkę i... I tak dzięki mnie spora część grupki peletonu wydostała się na ulicę po tym jak jadące samochody Modlińską zatrzymały się zainteresowane czymś tak niezwykłym jak poziomka. Skoczyłem do przody. Standardowa + czyli te 30 km/h już na liczniku, a oni szoszony gdzieś tam przede mną i jeszcze wmordewind. Niech to. No to gonię kolarzy, dochodzę bezproblemowo (Przyczółkowa rulez...). i tak sobie jedziemy kilka kilometrów, aż powoli się przesuwam do przodu. Powoli. Tylko w pewnej chwili pojawia się wzniesienie, na którym idąc w dól będę szybszy, więc zapominając nieco o wmordewindzie przypomniałem mięśniom nóg od czego są i byłem już przed peletonem. Krótko bo kilka minut. Dałem się im wyprzedzić - 2 osobom :> aby mieć parawan przed wmordewindem. Po kilku minutach wyprzedził mnie Gemsi, potem jeszcze jeden zawodnik z koszulką 1008km i już wiedziałem, że tak to będziemy sobie jechali, ale do... Krótko. Krótko, czyli do fragmentu o którym zapomniałem: części drogi zaraz za mostem przez Narew. Tam nawierzchnia jest po prostu kompletnie do niczego. A ja wpadłem na nia już po kilku podjazdach pokonany z ponad standardową. I niestety w oka mgnieniu peleton wchłonął mnie i wypluł. W minutę później straciłem ich na tyle z oka widzenia, że zatrzymałem się przy krzaczku i sprawdzić czy mam jechać prosto czy cofnąć i skręcić. I kilka chwil potem dogonił mnie Adam. Szybko go dogoniłem i tam żeśmy jechali przez następne prawie 300km. Na zmianę będąc raz z przodu, a raz goniąc. Szło całkiem nieźle, trzymaliśmy jako takie niezłe tempo, chociaż ja byłem ciutkę szybszy i czasami czekałem na Adama podjadając to i owo z sakw.
Pierwszym punktem była stacja benzynowa w Ciechanowie. Wjechałem na nią z impetem, patrzę a tam... Gemsi! Powoli się zbierali do odjazdu z Krzysztofem, ale jeszcze zamieniliśmy kilka słów. Dojechał Adam, kilka minut odpoczynku (pół godziny zdaje się) i odjazd. W międzyczasie zrobiło się nieco ciemno, latarka musiała zostać odpalona na cały gwizdek, aby było cokolwiek widać. Na PK3 szybka zmiana baterii w latarce i po podbiciu kart poleciałem dalej, niestety chwilę mi zajeło wyjście z Przasnysza - ichnie oznaczenia dróg jest tam takie, jakby nic się nie liczyło poza ekspresówką, a drogi lokalne były kompletnie zapomniane.
Niestety przed PK4 coś się zaczęło psuć, mój organizm jakby się zaczynał nieco buntować. Wreszcie wjeżdżając na punkt kontrolny w Nowej Wsi wiedziałem, że jest źle i chyba czegoś brakuje. Ale czego? Znowu na punkcie spotykam gemsiego, ale on już odjeżdżą wraz z "Żelazem". A ja na punkcie obżarłem się czym mogłem, odpocząłem i ruszyłem kilkanaście sekund przed Adamem. Ale ajzda była taka dosyć dziwna, brakowało mi pałeru. Straciłem możliwość wejścia na '5' tak po prostu, a i same prędkości siadły. No ale jakoś jeszcze ciągnąłem. Teraz jak sobie przypomnę jak pokonywałem te małe wzniesienia w drodze do Makowa, to aż drżę. Ciężko było. A za mną gdzieś tam widoczne od czasu do czasu jasne stałe światełko lampki Adama. 196 km przed Makowem - prawie że czułem, że odpadam. Miałem ochotę zatrzymać się w Makowie, znaleźć PKPa i pojechać do domu ;> Low power.
Za Makowem udało mi się odzyskać nieco sił, pewnie te nażarcie się zaczęło przynosić jakieś wymierne korzyści. Wreszcie jest Pułtusk w który wlatuję jak z procy, szybkie mijalnie wyłączonych świateł, o stacja benzynowa, a Adam mówił, że ma ochotę na kawę! Zatrzymałem sie, kupuję żarcie dla siebie, siadam, jem. Adama nie ma. Powinien już być. Ale może minął? Wyjmuję telefon, sprawdzam... O W... Zjechałem z trasy! 400 metrów za daleko! Pakowanie, gaz... No i ciągnę z powrotem do skrzyżowania, a potem odbijam w mniejszą drogę prowadzącą do Nasielska. No i gonię ile jeszcze mam sił w nogach Adama, bo już jestem praktycznie pewien, że mnie ominął i pewnie nawet o tym nie wie. idzie mi całkiem dobrze, jakoś się przyzwyczaiłem do innego działania nóg i organizmu, po prostu szybciej wrzucam koleny bieg i olewam to, że noga nie powinna dostawać takiego obciążenia. No ale co mogę zrobić? Nie zatrzymam się i czekać nie będę aż mi się wszystko zregeneruje. Może 20km/h to za wolno jak na wrzucanie '5', która ma wejście od 80rpm przy 27 km/h, ale innej opcji nie mam. Wreszcie widzę zóltą jaskrawą kamizelkę Adama - jakiś kilometr przed stacją benzynową w Nasielsku. Po chwili prawie równocześnie wjeżdżamy na stację, podbicie kart przez okienko i czas na dokarmienie się. Kiedy wyjeżdżamy, jest godzina zdaje się 7:30, są pewne szanse, aby dojechać na 10 do mety. Za miastem znowu wybijam się do przodu, znajduję trasę na Starą Wronę, ale jeszcze się zatrzymuję ze 2 razy, upewniam, aby nie przeoczyć zjazdu. No a potem to o czym pisałem przy okazji poprzedniego brevetu - strrraszny asfalt na dłuuugim odcinku drogi do Zakroczymia. Po drodze zaczyna kropić, wreszcie zaczyna się regularny deszcz. Zastanawiam się co robic i w końcu znajduję przystanek. Tuż przed nim jak nie walnie piorun...! I leje. Zatrzymałem się. Już jestem cały kompletnie mokry, ale muszę ciągnąć. jeszcze tylko trochę. Kiedy sprawdzam drogę mija mnie Adam, więc znowu czeka mnie gonienie za nim. W końcu ruszam, ale komórka już lezy w saszetce w sakwie, co by nie ryzykować jej zalania. A to oznacza gorszy dostęp do Locusa i GPSa. Trudno. Ciągnę już do Zakroczymia, jest nawet jako tako, mijam małe skrzyżowanie, ale nie jestem pewien czy to nie to, zawracam, chwilka zastanowienia i nie. To nie to. Gonię dalej, wreszcie widzę wzniesienie! Wiadukt nad eSką! To już to! I na podjeździe rowerzysta! Adam? Nie widzę dokładnie, deszcz zalewa mi oczy. Kiedy wjeżdżam na górę okazuje sie, żę jest dwóch rowerzystów, ale żaden to Adam. No trudno, lecę w dół... Powoli dojeżdżam do dużego skrzyżowania. Tuż przy nnim zwalniam, sprawdzam czy nie ma samochodów. Lewo i... Adam! Jest tam! Ruszam ale przypomina mi się jeszcze o prawej stronie i... 2 samochody. Hamowanie, upadek na lewy bok. Podnoszę się z trudem. Czuję ogromnę zmęczenie i jeszcze z tyłu dojeżdżają ci dwaj rowerzyści, komentują. Olewam. Skręcam za Adamem i gonię go. Tu na otwartej prostej, nawet w deszczu szybko go doganiam. Po kilku minutach wyprzedzam, i chociaż nie pamiętam już jak to jest z tym zjazdem na Modlińską - ciągnę dalej. Na Modlińskiej chciałbym, aby ten zjazd an Chotomów był już. Teraz! na pierwszym zjeździe z lewo spotykam babkę w samochodzie, wyprowadza mnie z błędu, ale nie do końca skutecznie, więc musi ją poprawić facet na kolejnym: "pierwszy skręt w lewo za lasem". jakim znowu lasem? Wyjeżdżam z powrotem na Modlińską, a tam LAS. Dopiero za kilometr i to ciągnący sięęęęęęęę gdzieś daleeeeeko! A u mnie sił tak jakby mniej. Ale jest dobrze bo już są te wzniesienia, na których jechałem jeszcze z peletonem. Po kilku minutach jazdy zatrzymuję się na górze jednego z nich, wyjmuję z sakwy komórkę i sprawdzam sam: no tak, jeszcze 2.5km do zjazdu. Chowam sprzęt, oglądam się czy nie jedzie Adam... jedzie. Kilkase4t metrów ma do mnie raptem. Na rower i gazu. Muszę być pierwszy na mecie! (wybacz Adam

) Gonię w dół i patrzę w lusterko - jedzie. Szybko jedzie i kto wie, czy mnie nie dogoni. Odliczam kolejne metry do tego dystansu jaki pokazała komórka, wreszcie widzę drogowskaz! Wyjeżdża samochód, ale nim wyjedzie musi puścić mnie, a ja dwa samochody z przeciwka. I już jestem na Chotomowskiej! Taaak, tylko jadąc w peletonie wydawało się, że to kilkaset metrów, a tam jest tej ulicy ponad 3 kilometry. Licznik się jednak jakoś przebudził, od kilkunastu minut pokazuje wartości ludzkiej jazdy - 29-30 km/h. Więc po kilku minutach widzę wreszcie! delikatesy. Po chwili skręcam i... koniec! Ufffffffff... Stoję. Dojechałem? Chwila! Licznik! Szybko go odpinam. W końcu od kilku kilometrów próbuję utrzymać 24.78km/h średniej. Głupio byłoby stracić je przeprowadzając rower gdzieś

Po 2-3 minutach dojeżdża Adam. Zyjemy. Dotarliśmy. Hardkorowo! Wyszło słońce, suszy nas, robi się cieplej. To jakby taka mała nagroda za dojazd. Robię zdjęcia licznikowi, przepisuję dane, potem wklepuję na Forum.
Do Warszawy dojeżdżam prawie godzinę potem. Zastanawiam się na Zachodniej (tor od PKP Kasprzaka), czy chce mi się nosić rower i stwierdzam, że nie. I mimo wykupionego biletu wsiadam na SLRa i na nim dojeżdżam do domu z calkiem przyzwoitą przelotową 27-28 km/h.
Wrażenia...
- dobrze, że to była noc, bo jadąc w dzień przy takim upale po 150km byłyby z nas skwarki i pewnie ciężko byłoby nadążyć z nawadnianiem się...
- szoszony - fajnie mieć parawan przed sobą...

Dzięki za to, i musicie mi wybaczyć pionowi, że tak jechałem przed Wami i sam mało dawałem do tyłu, podobno na mnie klęliście, że zawirowania robię itede. Wybaczcie to tylko 20km było

I bardzo mi pomogło, bo gdybym jechal je sam, to pewnie bym jechał wolniej.
- coś było nie tak z żarciem. Te odcięcie na 170km było dziwne, podejrzewałem początkowo, że chodzi znowu o potas, ale to chyba jednak nie to. To chyba kwestia obżerania się guanem czyli Snickersami, zamiast czymś co zawiera znacznie więcej cukru - jakimś Prince Polo, albo czymś takim. Snickers świetnie nadaje się do żucia, ale najwidoczniej nie zawira tyle węglowodanów dostępnych "na już", aby organizm mógł z nich skorzystać. Podobnie było na KR, więc to zapewne ten problem.
- deszcz. Niektórzy zakładają peleryny - ja nie miałem kompletnie nic i dobrze mi tak było. Dobre chłodzenie, a i tak nie zmarzłem bo było ciepło.
- przygotowanie przed. Ja się kompletnie nie wyspałem w nocy przed maratonem ze względu na pracę (nocna zmiama) i cholerny upał.
- trening przed - on musi zawierać zarówno akcje wytrzymałościowe, jak i szybkościowe.
- nogi muszą być przyzwyczajone do pracy z dużą siłą zarówno przy niskiej, nawet bardzo niskiej kadencji, jak i przy tej wysokiej.
Sukcesy:
- niezła średnia, znacznie lepsza niż na brevecie 100km 2 tygodnie temu!
- bardzo dobry czas łączny. Sądziłem, że wyrobię się w 17 godzin, a wyszło nawet mniej i to pomimo braku pałeru pod prawie połowy maratonu
Pytania? Uwagi?