Jedenasty sierpnia, okolice Kirtomy w Szkocji.
W ulewnym deszczu próbuję pokonać stromy podjazd, jeden z wielu tego dnia. Kiedy po raz kolejny przystaję dla złapania oddechu, koła zaczynają się zsuwać po mokrym asfalcie. Jestem tak zmęczony, że po prostu nie daję rady zareagować na czas, i rower wraz ze mną ciężko wali się na bok. Leżę, czując jak lodowata woda wlewa mi się za kołnierz, ale nie mam sił żeby się podnieść, ani odwrócić twarzy od deszczu, ani nawet rzucić mięchem... Cholera, w co ja się wpakowałem?Edynburg, kilka miesięcy wcześniej.
- Rad, pamiętaj żeby brać urlop regularnie. Nie chcę, żeby było jak w zeszłym roku, kiedy musieliśmy ci dać wszystkie zaległe dni na raz. HR dostaje świra przy układaniu grafiku jak im człowiek znika na tak długo.
- Dobra szefowo, sierpień może być?
- Ok, już wpisuję.
Tym sposobem zostaję szczęśliwym posiadaczem dziesięciu dni wolnych. Pozostało tylko je jakoś zagospodarować. Oglądając mapę zauważam, że mimo przebywania w Szkocji już od dwunastu lat, nie byłem nigdy dalej na północy niż w Inverness
#przypau 
. No nic, jest czas, środki i chęci żeby to nadrobić

Skoro już jadę w tym kierunku, to logicznym jest, żeby uderzać najdalej jak się da. Wybór jest prosty- John O'Groats, tradycyjny punkt startu (lub mety) najsłynniejszej trasy przecinającej całą Wielką Brytanię (drugim jest Land's End w Kornwalii). Jak chcecie poczytać więcej, wpiszcie LEJOG albo JOGLE w wyszukiwarkę. Od siebie dodam tylko, że najlepszy czas na rowerze uzyskał niejaki Andy Wilkinson na trajce Windcheetah, a zajęło mu to jedynie 41 godzin, 4 minuty i 22 sekundy

. Szacun!
Ja oczywiście nie mam nawet szans żeby chociaż zbliżyć się do dakiego wyniku. Zreszta nie po to tam jadę. Plan jest następujący- pociągiem do najbliższej stacji, czyli Wick, a potem powrót na kołach do domu. Pierwsza rzecz- zdobyć bilety. Połączenia na tej trasie są dość mocno oblegane przez rowerzystów, więc koniecznym jest zaklepanie miejscówki jak najwcześniej. Internet podaje połączenie z jedną przesiadką w Inverness, i cenę- 67.99 funtów. O ja cię... Pociągi w UK to jeden z droższych środków transportu, ale to już lekka przesada. Trudno, wielkiego wyboru nie ma, jednak jadę na stację, żeby upewnić się "u źródła". Kobita w kasie po podaniu daty i miejsca zaczyna dłubać w systemie. Chwilę to trwa, po czym nagle się pyta, czy nie miałbym nic przeciwko dodatkowej przesiadce. Koronnym argumentem jest cena, która nagle spada do ?16.99! No, takie coś to ja rozumiem

Wniosek- internet się przydaje, ale czasem warto zadziałać "w realu".
Ok, czyli plan bitwy jest następujący- 10 sierpnia pociągiem do Perh, stamtąd do Inverness, a potem do Wick. Tam przesiadam się na rower, podjeżdżam do JOG gdzie spędzę noc na kempingu. Potem wzdłuż trasy rowerowej numer 1 północnym wybrzeżem do Tongue, gdzie skręcę na południe. Stamtąd prosto do Inverness, następnie trasą nr.7 do Perth, gdzie ponownie wskoczę na jedynkę, którą pojadę prosto do Edynburga. Łatwizna

W miarę upływającego czasu nastrój robi się lekko nerwowy. Co będzie jak rower rozkraczy się gdzieś na zadupiu? Czy ja dam radę? W ramach planu "B" ustawiam się ze znajomym, który jest szczęśliwym posiadaczem dużego kombi, że w razie czego podjedzie mnie ratować. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale strzeżonego... Rower dostaje na nowo zaplecione tylne koło, a ja trzy komplety bielizny z wełny merynosów. Zobaczymy, czy materiał ten jest wart swojej ceny. Dokupuję też kilka innych pierdół, sprawdzam różne pozycje mocowania sakw, smaruję i czyszczę co się da. Na takich i innych zajęciach upływa mi ostatni tydzień i wkońcu nadchodzi...
Dzień 0Podjeżdżam na stację. Do odjazdu mam jeszcze pół godziny, ale akurat to połaczenie jest bez rezerwacji miejsc, więc wolę byc pierwszy na wypadek, gdyby rowerzystów było więcej. Upycham poziomkę w stojaku, zajmując go cały. Chamski ruch, wiem, ale nie mam wyboru.
Po chwili pojawia się drugi rowerzysta, ze zrozumieniem przyjmuje brak miejsca i ustawia swojego sprzęta w korytarzu. Po chwili rozmowy okazuje się, że on też jedzie na północ, a co więcej jest dosyć znanym blogerem i własnie wydał swoją pierwszą książkę o podróży przez Wielką Brytanię. Panie i panowie, poznajcie Paula Parsonsa.
Opisał nasze spotkanie na swoim blogu, jak ktoś włada angielskim, to może poczytać tutaj:
http://www.fatblokeonabike.com/?p=349Przesiadki odbywają się bezproblemowo, w następnych pociągach jest już wystarczająco miejsca na obydwa rowery. Za oknem migają Szkockie bezdroża, za kilka dni będę je przemierzał w odwrotnym kierunku.
Za Inverness następuje pierwszy zgrzyt- pociąg staje na jakimś zadupiu, a obsługa informuje nas o uszkodzeniu zwrotnicy. Czekamy ponad godzinę, konduktor dopytuje kto jedzie do Thurso- większość podróżnych przesiada się tam na prom. Po chwili informują nas, że pociąg ominie tą stację, kierując się prosto do Wick, a pasażerów zabierze autobus. Pomagam Paulowi przygotować rower a on sam przebiera się w ubikacji. Swoją drogą koleś podróżuje z minimalną ilością bagażu- torba pod siodełkiem i druga na ramie, do kupy ważące może z pięć kilo. Spoglądam na moje wypchane ortlieby czując jak ogarnia mnie przerażenie

Żegnam się z Paulem i dalej podróżuję sam. Pociąg jest prawie pusty- oprócz mnie jest jeszcze dwoje pasażerów. Kilka razy stajemy żeby przepuścić pociągi z naprzeciwka- widać zepsuta zwrotnica nadal miesza w rozkładzie. Powoli zaczynam się denerwować- z Wick do JOG jest jeszcze kawałek, a ja muszę tam byc o 21.00, inaczej nie zdążę na kemping. W końcu pociąg staje na ostatniej stacji. Dalej torów po prostu nie ma... Szybko przyczepiam bambetle do roweru, sprawdzam kierunek i jadę. Zapachy dolatujące z lokalnych jadłodajni powodują gwałtowny ślinotok, ale nie mam czasu- po prostu MUSZĘ zdążyć. Google podaje że do celu mam 25 kilometrów, co przekłada się na godzinę dwadzieścia minut jazdy. Jest 19.50... No to sru- cisnę ile się da. Spotkani ludzie machają i krzyczą pozdrowienia. Nie wiem początkowo o co chodzi, ale potem uświadamiam sobie że wyglądam jakbym własnie kończył podróż przez UK, jako że większość ludzi jedzie z Land's End do JOG a nie odwrotnie. Żeby nie wyjść na gbura usmiecham się i odmachuję, i tak, kąpiąc się w blasku niezasłuzonej chwały docieram do John O'Groats. Na zegarku za dziesięć dziewiąta, muszę zadzwonić do Google, że mają nieaktualne dane

Sama miejscówka nie zachwyca- hotel, pole namiotowe, mała przystań dla promów i budy z pamiątkami. Na horyzoncie widać Orkady- może kiedyś?

Rozbijam namiot, biorę prysznic. Po powrocie czeka mnie miła niespodzianka- obok rozbiła się para z Polski. Zapraszamy jeszcze starego Szkota z naprzeciwka i siedzimy przez dwie godziny popijając cherbatę i gadając o niczym. Pora spać- jutro czeka mnie ciężki dzień, pólnocne wybrzeże jest mocno pagórkowate, a dodatkowo zapowiada się silny wmordewind i deszcz. Po prostu super...
Dzień 1Pobudka wcześnie rano. Świeci słońce ale jest dość chłodno. Zwijam obóz, piję kawę, i jadę pod słynny znak.

Gdybym wiedział, co mnie czeka to pewnie bym tak nie zacieszał. Ruszam na zachód, moczony padającym co kilka minut deszczem. Wybrzeże jest naprawdę niegościnne, żeby się tu osiedlić z własniej woli trzeba byc niezłym twardzielem, albo naprawdę zdesperowanym. Ale i tak jest ładnie.
Przy okazji, JOG wcale nie jest najdalej wysuniętym na północ punktem Wyspy. Jest to Dunnet Head leżący w połowie drogi do Thurso. Oczywiście nie mogłem tam nie pojechać, żeby z czystym sumieniem móc powiedzieć że dotarłem na północ najdalej jak się dało.
Tak to wygląda. Na miejscu jest tylko latarnia morska, punkt widokowy i pozostałości bazy wojskowej, której zadaniem było wypatrywać wrogich okrętów próbujących przemknąć między wyspami.

Poziomka ściąga uwagę dużej grupy włoskich turystów. Ja nie znam Włoskiego, oni Angielskiego, ale często powtarzające się słowa "bellissima" i "buona fortuna" mają zdecydowanie pozytywne wibracje

Szybko mykam dalej mijając połacie terenu upstrzone rowami po wykopanym torfie. Nie ma on jako paliwo takiego znaczenia co kiedyś, ale czasem mozna dojrzeć przy domach suszące się brązowe "cegły".

W Thurso jem obiad, dzieląc się frytami z niespodziewanym gościem.
W Dounreay mijam charakterystyczną kopułę nieczynnej już elektrowni atomowej i ośrodka badań nad napędami nuklearnymi należącego do Royal Navy.
Kolejnym przystankiem jest coś co na mapach oznaczono jako "pole nadziei". Fajnie, że upamiętnili naszą rodaczkę, ale nie rozumiem sensu takiego działania. Rozumiem, że chorzy na terminalne stadium raka, mają przyjeżdżać do takiego kawałka ogrodzonej ląki pośrodku dokładnie niczego w oczekiwaniu na.... Co? Zapalenie płuc?

Po południu pogoda definitywnie się psuje. Dodatkowo, niezliczone podjazdy błyskawicznie pozbawiają mnie sił. Zimno, mokro, i do domu daleko. Wiem już, że nie dam rady dotrzeć do Tongue, gdzie planowałem nocleg, szybka decyja- zatrzymam się w Bettyhill. Niestety, nawet skrócenie trasy niewiele daje, ledwo kręcę kołami. Po wywrotce wlokę się do pobliskiego przystanku, żeby znaleźć choć odrobinę osłony przed zacinającym deszczem. Sprawdzam mapę i dosłownie wyję z wściekłości- zostało tylko 5 mil, pieprzone 8 kilometrów, a ja nie mam siły się ruszyć. No dobra, przyszedł czas na środki nadzwyczajne- wmuszam w siebie garść orzechów, poprawiam żelem energetycznym, a to wszystko spłukuję Red Bullem. Jak mi serce nie wystrzeli powinienem dać radę.
Po chwili jestem w drodze, napędzany cukrowo- kofeinowym hajem. Nie patrzę na boki, nie zwracam uwagi na deszcz, koncentruję się na kręceniu pedałami. Jak teraz się zatrzymam, to kaplica.
W strugach deszczu dojeżdżam do pola namiotowego. Ktos mi tłumaczy, gdzie mieszka właściciel, ile się płaci za nocleg, ale nie słucham. Jak najszybciej rozbijam namiot, a potem pędżę pod prysznic, gdzie długo spłukuję zmęczenie strugami gorącej wody.
Już spokojnie wracam do namiotu. Po lewej mam Szkocką parę na rowerach (widząc, w jakim jestem stanie bez słowa dają mi michę makaronu i colę. Cheers mate!). Po drugiej stronie para gejów surferów i troje Belgów. Po chwili dojeżdża jeszcze jeden rowerzysta. Mark jest z Niemiec i jedzie z Norwegii do Belfastu. Jego rower jest jeszcze bardziej obładowany niż mój, dodatkowo pierwszy raz widzę, żeby ktoś jako rowerowe buty podróżne założył Martensy

. Idę spać, w nadziei, że następny dzień będzie lepszy.
Dzień 2Rano kawa, płatki owsiane, potem jeszcze jedna kawa i dodatkowo kanapki w lokalnym sklepie. Podejrzewam, że zbyt mała ilość posiłków jest częściowo odpowiedzialna za wczorajszy kryzys, postanawiam nie popełnić drugi raz tego samego błędu. Kiedy już ruszam, dogania mnie Mark- postanawiamy, że do Tongue pojedziemy razem. Tam on będzie dalej jechał na zachód, a ja skręcę na południe. Podjazy nadal są dość strome, ale daję radę. Dodatkowo, obecność Marka działa motywująco- nie będę przecież okazywał słabości

. Efekt jest taki, że czekam na niego na szczytach wzniesień. Po którymś razie podjeżdża wolniej niż zazwyczaj, pokazując pedał który postanowił wyrzygać łożyska. Niefajnie- według mapy do najbliższego sklepu rowerowego mamy 120 kilometrów i zupełnie nie po drodze. Owijam drutem wystającą z korpusu część osi , zapezpieczając ją przed spadaniem i jedziemy dalej. Może w Tongue coś znajdziemy.
Trasa, mimo że oznaczona jako "A" (czyli coś pomiędzy wojewódzką/krajówką) ma szerokość na póltora samochodu. Dziwnym nie jest, po co budować pełnowymiarową szosę na takim zadupiu?
(obok rower Marka)
W Tongue beskutecznie staramy się znaleźć kogoś kto ma niepotrzebny rower, z którego można by było przeszczepić część. W Edynburgu jest tyle porzuconych/zdewastowanych rowerów, że można by przebierać w kolorach, a tu nic. Trudno, Mark decyduje się jechać dalej z nadzieją, że pedał wytrzyma, a ja w końcu odbijam na południe. Powodzenia!
Słit focia z Markiem

Mimo, że trasa nadal jest dość pagórkowata, to fakt, że wiatr wieje z boku a nie w mordę, zmienia zupełnie postać rzeczy. Poziomka siorbie mile jak Włoch spaghetti, a ja w końcu zaczynam rozkoszować się okolicznościami przyrody.


Po drodze natykam się na dowód, że nie tylko w Polsce projektantów dróg rowerowych nieco ponosi fantazja. Wąska kładka pod wiaduktem, a na końcu schody. Daję jakoś radę wtaszczyć się na górę, ale ktoś starszy lub dziecko jest bez szans.

Zbliża się 20.00, więc zaczynam rozglądać się ja miejscem na nocleg. Kawałek za Ardgay znajduję coś, co jak szumnie głosi tablica jest lasem komunalnym. Doskonale! Wjeżdżam ścieżką najdalej jak się da, a potem jeszcze kawałek przez krzaczory, i znajduję miejsce na niewielkiej polance. Cisza i spokój. Kiedy jem kolację, widzę między drzewami stadko saren. Cieszę się na ich widok- skoro te płochliwe zwierzęta się tu zapuszczają, to znaczy że nikt nie powinien się tu kręcić. Pora spać.
Dzień 3Zwijam obóz i ruszam w drogę. Pierwszysm przystankiem będzie destylarnia Glenmorangie (mam do tej firmy sentyment, pracowałem tam kiedyś w kontroli jakości). Na miejscu cykam tylko fotkę olbrzymim destylatorom, kupuję małe co nieco w firmowym sklepie

i kulam się dalej.

Na wypadek, jakby komuś za bardzo ciążyły kieszenie

Przed Inverness czeka mnie mała przeprawa promowa. Czekam kilkanaście minut na przystani, aż malutki prom podpłynie z drugiego brzegu.

Inverness jest naftowym zagłębiem Wielkiej Brytanii, ilość sprzętu na brzegach zatoki i jej samej robi spore wrażenie. Prom lawiruje między potężnymi instalacjami, a ja umilam czas pogawędką ze sternikiem.

W końcu cywilizacja! Jestem mniej więcej w połowie drogi do domu, podnosi mnie to mocno na duchu.
Jem bardzo zdrowy obiad w maku, a w tym czasie uliczny żongler pilnuje mi sprzęta.
Jeszcze tylko szybkie zakupy w supermarkecie i opuszczam miasto kierując się w stronę Culloden, które było świadkiem bitwy kończącej powstanie szkockich Jakobitów w 1754r. i w rezultacie kładącej kres marzeniom o niepodległości. Podjazd jest długi i męczący, nie dziwne, że wojska szkockie przegrały, jeżeli musiały drałować taki kawał pod górę. Odbijam drogą w las, szukając miejsca na nocleg. Niestety, każda polanka okazuje się albo grzęzawiskiem, albo jest pełna wykrotów. Widać, że stary las został scięty, a na jego miejscu posadzono nowy. Wiem, jak wygląda zrywka i nie spodziewam się idealnie równego podłoża, ale tutaj drzewa ścinano chyba dynamitem. W końcu znajduję kawałek w miarę suchego i równego mchu, wywalam gałęzie i stawiam namiot. Do kolacji otwieram zakupy z destylarni


Gdzieś w dali słychać samochody, gdzieś w dali ludzie spieszą się do swoich codziennych spraw, a ja siedzę sobie na pieńku, popijam herbatkę ze Szkockim prądem i mam wszystko w głębokim poważaniu. Życie jest piękne

Tuż przed snem omal nie dostaję ataku serca słysząc tuż nad uchem wołanie sowy. Cholerne ptaszysko musiało chyba usiąść wprost na namiocie. Przynajmniej żadna mysz nie zeżre mnie we śnie

.